Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Jak się żyje i pracuje na wsi? Rolnik opowiada swoje doświadczenia

115 983  
603   77  
WieśMak pisze: Nie chcę się wyżalać ani narzekać, kilka osób zadeklarowało, że chętnie pozna rzeczywistość oczami rolnika. Widocznie JM nie czyta ich wielu, więc się odzywam. W sumie nawet ci młodzi rolnicy, których znam, nie są jakoś wielce internetowi - dziwne mi się wydaje, a jednak - zazwyczaj są zapracowani.

Przedstawiony tekst obrazuje zwyczajną codzienność - rutynę odpowiadającą danej porze roku, bo wg nich i pogody rolnik żyje. Z góry przepraszam za objętość - humaniści tak mają.
Zaczynając od tego, co było, wyeksponuję to, co jest. Dlatego zaczynam od wspomnień. Wakacje na wsi były dla mnie czasem szczęśliwym, ale bardzo pracowitym. Będąc rolnikiem trzeba się przede wszystkim odznaczać tą jedną cechą. Bez niej nie osiągnie się nic w tej branży.
Jednocześnie jest to trudny kawałek chleba, trzeba mieć dużo uporu i siły, aby podołać ciągłej pracy fizycznej lub niesprzyjającym sezonom, gdy przychodzi nieurodzaj i stoi się w obliczu zniweczenia całej tej ciężkiej pracy. Siła robocza danego gospodarstwa w wielkim stopniu opierała się na rodzinie. Im jest liczniejsza, tym więcej rąk do pracy. Przynajmniej tak kiedyś bywało. Z opisywanego domu wynoszę pokorę, szacunek do ciężkiej pracy i przykazanie skromności, które mi dali dziadkowie.

Dzień latem zaczynał się bardzo wcześnie, ok. 4 rano. Z szarówką wstawało się powoli i niechętnie (choć wschody słońca nad czasem zamglonymi od parującej rosy polami są cudowne). Mężczyźni od razu szli do obory, wypuszczali i karmili zwierzęta: kury, kaczki i świnie, a krowy poili i wyprowadzali na pastwisko. W tym czasie kobiety i dzieci robili śniadanie. Trzeba było napalić w piecu, żeby zagotować kawę zbożową, zrobić jajecznicę. Gdy te prace były skończone, wszyscy gromadzili się przy jednym stole na wspólne śniadanie. Zaraz potem (ok. 6 najpóźniej) trzeba było wyjeżdżać w pole. Najgorsze było ubranie. Rano bywało chłodno na tyle, żeby założyć coś na długi rękaw, ale jak tylko słońce wzeszło, upał stawał się nie do zniesienia, ale rozebrać się też nie można było wiele ze względu na udar, poparzenia słoneczne i wszechobecny kurz.
Do żniw pszenicy jeździli tylko dorośli lub najstarsi chłopcy, bo tam głównie obsługiwało się kombajn i traktor z przyczepą. Kombajn zbożowy mieli tylko najbogatsi we wsi (zwykle 1 osoba na wieś). Ci co nie mieli musieli go pożyczać, dogadując się z właścicielem. Pozostali szli na inne pola (kiedyś sadziło się jeszcze buraki cukrowe), zazwyczaj z ziemniakami. Jeśli nie miało się maszyny, to praca była bardzo ciężka i żmudna. Każda osoba dostawała swoją redlinę, hakę i wiklinowy koszyk, który zrobił dziadek i trzeba było odkopywać i zbierać ziemniaki do koszyka, potem wysypywać na przyczepę.
Podział redlinowy (gdzie osoby są ustawione w 1 linii) sprzyjał konwersacjom, a żeby nie stracić swojego adwersarza z oczu wymuszał równą pracę osób. Dużym ułatwieniem był kombajn do ziemniaków. Wtedy dzieci pakowało się na kombajn, bo choć może nie najbezpieczniejsza to praca wg BHP, to jakoś dzieci też były mądrzejsze, żeby nie chcieć zrobić sobie krzywdy, a i była to najlżejsza praca. Kto stał na kombajnie, wybierał kamienie z taśmy, które maszyna pomyliła z ziemniakami i odrzucał w pole.
Gorsza praca była za kombajnem. Ponieważ małych ziemniaków maszyna też nie wybrała, a na wsi nic się nie marnuje i te będą stanowić dobrą paszę dla zwierząt, więc za kombajnem szły 2 osoby z koszykami i wybierały pominięte ziemniaki. W pole wyjeżdżało się jak najwcześniej, żeby zdążyć przed południowym słońcem. Jeśli się nie udało (zazwyczaj gdy pole było duże), to koło południa robiło się przerwę na kanapki zabrane z domu i herbatę (na wsiach litrami piją herbatę przy każdej okazji). Jeśli pracy było jeszcze dużo, zjeżdżało się z pola na południe do domu na obiad, żeby wrócić po południu. W gospodarstwie zawsze zostawali dziadkowie.
Babcia przygotowywała obiad, dbała o zwierzęta domowe, zbierała stonkę z pola. Również w południe trzeba było jechać lub iść na łąką i napoić i wydoić krowy (na wieczór to samo - choć podobno kiedyś krowy spały latem na łące, deszcz czy upał, to u nas zawsze na noc wracały do obory). Po południu, jeśli prace w polu były zakończone, trzeba było opróżnić przyczepę, czy to ze zboża, czy ziemniaków, czy słomy/siana (w zależności nad czym ostatnio pracowaliśmy), żeby jej użyć ponownie.
Zboża trzeba było przerzucić do stodoły na rozścielone plandeki, żeby podeschło, bo do młyna nie można zawieźć wilgotnego. Bardzo to ciężka praca, a szufla staje się po jakimś czasie ołowiana, dlatego najlepsze narzędzia robił dziadek strugając sipy z wielkich kawałków drewna - są bardzo lekkie, a zagarniają o wiele więcej niż zwykła szufla czy łopata.
Ostrożniej przerzucało się ziemniaki do piwnicy, a najmniej ostrożnie za to przy dużym kurzu siano i słomę na paszę i ściółkę dla zwierząt. Czasem do wieczora nie zdążyło się zrobić wszystkiego co potrzebne, ale rytm pracy determinowała pogoda. Jeśli był dobry czas na żniwa (ziarna dojrzały i wyschły), a pogoda była sprzyjająca, to praca w polu wrzała. Wszystko to dlatego, że nigdy nie wiadomo kiedy przyjdzie deszcz i ile potrwa, bo być może pokrzyżuje ci plany.

W deszczowe dni prace trwały przy gospodarstwie. Wstawało się trochę później (o 6.00), doglądało zwierząt. To był dobry czas na zrzucanie siana itp. jeśli tego wcześniej nie zrobiliśmy. To był też czas wytchnienia, gdy można było naprawić zepsute maszyny (a zawsze coś tam wyskoczy!), rozebrać na części, przeczyścić i naprawić jak się umie (zazwyczaj każdy chłopak lubił zaglądać do silnika, a jeśli tata rozbierał go na części - radość przy poznawaniu zasad mechaniki - bezcenna - i tak mimochodem każdy poznawał jakieś podstawy majsterkowania).

Gdzieś w międzyczasie zbierało się poziomki, truskawki, czereśnie i wiśnie, bo to owoce sezonowe, które dojrzewają wczesnym latem i jeśli się nimi nie zajmiesz w odpowiednim czasie, nie będzie ich później. Pamiętam, że w tamtych czasach jeszcze dziko rosły na polach pieczarki! Teraz, nie wiem dlaczego, ale nigdzie w naturze nie mogę takowych znaleźć. Najlepszym dniem z całego tygodnia była niedziela, bo to dzień wolny od prac.
Po śniadaniu (a czasem nawet przed) ubierało się odświętnie i szło do kościoła. Potem dziadek zabijał koguta, babcia robiła ciasto na kluski i był najlepszy rosół na świecie (wiecie, taki przyprawiony miłością do wnuków). Resztę dnia można było spokojnie przebimbać.

Na jesieni pola trzeba było przygotować do kolejnego sezonu. Orało się i siało zboża ozime, z reszty pól zbierało łęciny i paliło je w gorajkach, do których dzieci chętnie wrzucały ziemniaki. Zbierało się plony z sadów i ogródków. Jak ktoś hodował świnie i jednocześnie sadził buraki, to o tej porze przygotowywał sobie w specjalnych silosach kiszonki z liści buraków na zimę dla zwierząt.
Jak nie sadził, to wiem, że ludzie czasem kisili inne liście - np. z orzecha, ale podobno zwierzęta nie bardzo je lubiły ze względu na specyficzny zapach i smak.

Tymczasem w sadach zbierało się jabłka, gruszki, śliwki czy porzeczki i maliny. Dzieciaki miały przy tym spory ubaw, bo i najeść się można było po brzegi. Zbierało się partiami i przerabiało na bieżąco. Zazwyczaj na kompoty, dżemy, powidła, marmolady, soki - co kto lubił najbardziej. Takie wojaże owocowe potrafiły trwać nawet 2 miesiące, jak ktoś miał spory ogród i drzewka obrodziły.

Jesień to też pora przygotowywania pszczół do snu zimowego. Pamiętam, że kiedyś często występowały przydomowe mini pasieki - takie hobby zazwyczaj dziadków, żeby też coś słodkiego w domu było. Wtedy zbierało się miód (pamiętam jak dziś ogromną wirówkę dziadka) itd. (dokładnie nie pamiętam, co dziadek pszczołom robił, ale miał zajęcie na tydzień).
Po owocach przychodził czas na warzywa w przydomowych ogródkach. Wszelkie dynie, kapusty, ogórki, pomidory itd. zbierało się i marynowało, kisiło z liśćmi porzeczek i koprem. Wszystkie korzeniowe rośliny (marchewki, pietruszki itd.) wyciągało się z ziemi najlepiej przed pierwszym przymrozkiem i wkładało się do skrzynek zasypując piaskiem - tak wegetowały zimę w piwnicy (metoda stosowana u mnie do dziś).
Po pierwszym przymrozku zbierało się owoce dzikiej róży - na przetwory dla dorosłych. No i obowiązki typu zamiatanie liści... (najbardziej syzyfowa z prac).
Z nastaniem zimy życie zwalniało bieg (bo latem to największe szaleństwo). Teraz gospodarz przejmował obowiązki dziadków, którzy pomagali rodzinie latem, zajmując się domowym inwentarzem. Wypuszczał drób, karmił krowy, w parniku parowało się ziemniaki do jedzenia dla zwierząt. Zbierało się jajka, mleko, z niej śmietanę, z tego masło, sery (latem popularne było kwaśne mleko). To był czas na zrobienie czegoś wokół domu, na drobne naprawy i przeróbki.

U nas były meble i zastawa „niedzielne”, ale na co dzień używało się zydelków, ławek itp. ręcznie zrobionych. Dziadek wyplatał wtedy koszyki z wikliny, robił miotły, a babcia robiła na drutach skarpety, haftowała serwetki. Zimą wszystko działo się wolniej ze względu na temperatury - nie chce ci się wyjść spod pierzyny, bo zimno, zanim napalisz w piecu - trochę minie (zależnie od twoich umiejętności), zanim się pomieszczenie ogrzeje jeszcze więcej, a zanim się woda na herbatę zagotuje... a do tego woda w kranie prawie zamarza, a dawniej trzeba było ją przynieść ze studni - mi się już nie chciałoby wstawać.
A do tego czasu wszystkie zwierzęta powinny być oprzątnięte. U nas w letniej kuchni jest taki piec integralny z domem i okna skrzynkowe z 2 par cienkich okienek otwieranych, gdzie szybki trzymają się na takich małych gwoździkach. Przeciągi z tego okna są niemożebne. Nawet po natkaniu masy waty pomiędzy okna. Ale urok tego pieca czaruje mnie całe życie i moim ulubionym zajęciem było dokładanie do niego gałązek.
W domu jest zwykły piec węglowy, kuchenny - najpopularniejszy - Barbara.

Mrozy nie tylko ludziom doskwierają. Trzeba dbać, żeby się zwierzęta nie przeziębiły, ocieplając oborę, ale rośliny też! Na jesieni kiedyś rolnicy kopali na polach lub przy domach niezbyt głębokie doły, gdzie wsypywali ziemniaki (jak nie mieli piwnic albo były one za małe) i zasypywali ziemią. Na zimę takie kopce okładało się słomą, plandeką.. dziś po zlikwidowanej hodowli świń w pomieszczeniu po ich oborze są składowane ziemniaki. Zimą, gdy temperatura spada drastycznie, trzeba zanosić tam kozę i palić, żeby zapobiec zamarznięciu, bo przemarznięte ziemniaki nie nadają się do sprzedaży.
Jak się już człowiek wprawi w rozpalaniu ognia (a bywa ciężko, żeby się przy okazji nie zaczadzić) i w jego utrzymywaniu (bo suche drewno potrafi spalić się momentalnie i jak cię nie ma w pobliżu, to jak wrócisz, to rozpalasz od nowa), to można już spokojnie zająć się czymś innym, ale pamiętam, że przez długi czas, jak mi tata powierzył palenie w piecu, to moje miejsce było cały czas przy nim (pilnując temperatury na kotle), bo inaczej nie byłoby ciepłej wody do kąpieli. Brało się książkę i ze 3 h (w zależności od pojemności bojlera) masz z głowy, tylko dokładając drew i pilnując, żeby woda w kotle nie zagotowała się zbyt gwałtownie.

Raz na jakiś czas zabijało się świnię lub krowę. Jeśli właściciel się na tym znał, to sam robił podroby, jak nie, to zawsze był ktoś we wsi, kto się na tym znał - stawiało się beczkę na podwórku i wędziło, robiło kaszanki i kiełbasy. Każda część z zabitego zwierzęcia była wykorzystywana. Dlatego na biednym wiejskim stole potrafił zagościć nawet móżdżek z jajecznicą. To, czego jednak ludzie nie chcieli zjeść, trafiało się zwierzętom: kurom i psom.

Doglądanie hodowli wymaga ciągłej uwagi, dowodem tego jest fakt, że w ostatniego sylwestra jedna z krów zaczęła w nocy rodzić, ale cielę było źle ustawione. Trzeba było sprowadzić 3 mężczyzn, żeby je obrócić i wierzcie mi, to nawet nie jest ważne, gdzie co się wsadza i jak się można przy tym upaćkać, ale jak bardzo krowa cierpiała i wyła z rozpaczy, tego się nie da opisać. Rok wcześniej inna krowa ocieliła się w święta Bożego Narodzenia - tak że nie ma zmiłuj, że dzień wolny.
Wiosną wszystko budzi się do życia i to dosłownie. Pora zacząć rozmnażać kury, kaczki, gęsi. Ten proceder utrzymuje się do końca lata. Zachęca się nioski do wysiadywania przez pozostawienie w gnieździe jednego jajka (albo zazwyczaj piłeczki do ping-ponga). Jak się coś z jajek wylęgnie, trzeba zapewnić kurze i jej młodym osobny kąt i karmienie (stare kury chętnie by podjadały kurczakowe jedzenie). Babcia zawsze przygotowywała dla nich paszę z jajek na twardo siekanych i mielonej pszenicy (swoją drogą mi tak smakowały te jajka, że nawet dodanie pszenicy nie odstraszyło mnie od podjadania). Dla starszych kur: ziemniaki z otrębami i siekanymi pokrzywami! (babcia zawsze trzymała w gołej ręce pokrzywy - jakby to była lebioda). Sytuacja się komplikuje, jeśli kupiliśmy pisklaki z targu i musimy im zastąpić mamę. Wtedy trzeba znaleźć odpowiedni kojec i lampę do ich ogrzania. Takich maluchów nie ma kto wyprowadzać na dwór i uczyć tatrania w trawie za jedzeniem. Oczywiście jeszcze się tego nauczą w swoim czasie.

Na wiosnę trzeba przekopać ogródki warzywne, przeorać pola. Następnie wysiać i posadzić co potrzeba. Na pola jeździ się z sadzarką. Ja pamiętam taką łyżeczkową - siedziało się z tyłu traktora na maszynie i wkładało połówkę ziemniaka na łyżeczki ułożone promieniście, które lądowały w ziemi. To było wtedy prawdziwe ułatwienie. Dużo uwagi trzeba w tym czasie poświęcić każdemu nowemu życiu - czy to wśród zwierząt, czy roślin, każdy przymrozek może zniszczyć uprawy, każdy przeoczony symptom może doprowadzić do choroby całego stada, a na tym początkowym etapie każdy organizm jest najbardziej wrażliwy.

Bogactwo danej rodziny przyczyniało się do zacieśnienia więzi rodzinnych. Im liczniejsza rodzina, tym więcej rąk do pracy (których nie trzeba wynajmować), tym większy kapitał. Oczywiście ktoś musiał stać na czele, jeśli rodzeństwo dobrze się dogadywało (ze sobą i z rodzicami), majątek mógł zostać podzielony równo - wtedy każdy zaczynał z mniejszym kapitałem, ale przez pomoc wzajemną mógł się rozwijać. Kiedyś rodziło się wiele dzieci (po 11), ale wiele też umierało, więc do czasu śmierci rodziców do podziału pozostawało kilkoro z rodzeństwa. Jeśli dziecko chciało się usamodzielnić wcześniej, wiele zależało od relacji z rodziną. Wg własnych obserwacji po zmianie systemu bogacili się najbardziej ci rolnicy, na których scedowano większość majątków (w przypadku gdy jednemu dziecku rodzice przekazali całe gospodarstwo). W tym wypadku kolejny rolnik rozwijał już coś, co było średnio lub dobrze rozwinięte. Nietrudno się domyślić, że o wiele łatwiej jest osiągnąć sukces przy wkładzie wielu osób. Gdy liczna rodzina stara się wesprzeć w działaniach jedno gospodarstwo, nie powinno dziwić jego bogactwo.

Jednocześnie już ok. 2000 r. rozpoczęła się wąska specjalizacja gospodarstw rolnych. Dotychczasowy model rozdrobnionego gospodarstwa, które działa w wielu branżach, zastąpiono wąsko wyspecjalizowanym, np. w hodowli krów, uprawie zbóż czy sadownictwie. I nic dziwnego, że podnosi się wielkie larum, gdy mamy embargo na jabłka, nieurodzaj zbóż, a przy tym tani eksport od sąsiadów, skoro są rolnicy, którzy zajmują się tylko jabłkami czy zbożem - specjalizacja doprowadziła do tego, że w roku, w którym jest pomór świń rolnik nie ma za co żyć, bo niczym innym się nie zajmuje.

Wszystko to ze względu na likwidowanie spółdzielni. Kiedyś bez problemu oddawało się kilka baniek mleka do skupu, teraz mleczarnia nie podpisze z tobą umowy, jeśli nie masz stada przynajmniej 30 szt. Po prostu nie opłaca się im kursować po kilku małych wsiach, jak mogą zamówić cysternę pod jednym zakładem - bo to jest zakład produkcyjny - czy krowy w stadzie szt. 100 mogą czuć się lepiej niż te w obórce na 7? I jakie leki trzeba dawać tym stu, bo powątpiewam, czy właściciel zna każdą z osobna na tyle, żeby zdiagnozować, czy nie jest chora. To samo się dzieje z kurami i każdą inną hodowaną masowo zwierzyną. Odkąd weszliśmy do Unii, ludzie krzywo patrzą na dopłaty dla rolników. Przede wszystkim dopłata stanowi zazwyczaj połowę sumy deklarowanej na dane przedsięwzięcie. Jak gospodarstwo jest biedne i ma do dyspozycji np. 20 tys., to dostanie kolejne 20.., czyli razem 40 tys. zł. Proszę sobie sprawdzić, ile kosztuje jakiś najtańszy traktor - bo może się trafi okazja na jakiś używany za 40 tys., ale to jest wtedy okazja, a Unia wymaga, żeby każdy sprzęt, do którego jest dopłata był nowy. Jak ktoś jest bogaty i ma do wydania 200 tys. i dostanie drugie tyle, to już może coś sensownego zrobić. I w ten sposób bogacą się bogaci, a nie biedni. A co potem.. ze Sprawy dla Reportera znam historię rolnika, który wziął dotację na postawienie nowej obory dla krów, okazało się, że Unia ma przepisy ile cm przypada na krowę - jemu zabrakło jakoś 20 cm (nie pamiętam, czy na krowę, czy w ogóle) i zaraz mu cofnęli tę dotację, a jak on ma wyciągnąć te pieniądze z budynku? Postanowił poszerzyć jakoś własnym sumptem te przestrzenie, tak, żeby spełniały surowe wymogi unijne, a i tak mu zajęli gospodarstwo.. W kilka ładnych lat po tym zobowiązaniu jest się przedmiotem wnikliwych analiz i różnych kontroli - biada temu, kto czegoś nie dopatrzył! Zaraz mu prześlą zdjęcie satelitarne pól i wlepią odpowiedni podatek.

Pochodzę z rodziny przywiązanej do tradycji, a przy tym licznej. Niestety obecna polityka wobec gospodarki doprowadziła do tego, że nie ma świń itp., tylko 1 krowa mleczna na potrzeby własne i trochę kur. Dzieci się rozpierzchły po świecie w poszukiwaniu jakiejś pracy, dziadkowie zmarli, ile można zrobić praktycznie w pojedynkę?

Gospodarstwo, które opisuję istnieje i działa, mniej więcej tak jak to zostało opisane, ale w mocno okrojonym wymiarze, bo jak nie ma komu pracować, to ile tej pracy można przerobić? Trzeba się prosić, najmować. Rolnicy jakich znam są pracowici, bo to znają z życia, ale nie są biznesmenami, marketingowcami, może nie nadążają za trendami. Na pewno nie potrafią się sprzedać, choć ich praca jest przecież cenna. Każdy z nich powinien zatrudniać specjalistę od wniosków unijnych, księgowego i sekretarza, ale często go na to nie stać. Społeczeństwo również biedne - woli kupować produkty najtańsze, często zagraniczne, a powinno wspierać przemysł rodzimy. Wtedy, myślę, że również jakość byłaby lepsza (gdyby konsumentowi na tym zależało), a i sytuacja by się poprawiła. Widzę w okolicy pola obsiewane 4x w roku... Jak jałowa musi być ta ziemia i ile nawozów trzeba do niej dać, żeby tak często zbierać plon, ale dziś tylko leki, polepszacze i popędzacze daje się wszędzie, żeby tylko pociągnąć ten wóz.

A jak ktoś chce robić coś ekologicznie w zgodzie z naturą, to i tak mu część z tego zmarnieje i nikt tego nie doceni, zostanie na szarym końcu. W każdej grupie społecznej znajdą się jednostki, które brużdżą (nie tylko w polu). Rolnictwo nie jest w tym względzie w żaden sposób inne, ale ja osobiście tak to właśnie widzę. Koniec końców najlepiej byłoby móc wyznać pod koniec życia, że nie przepracowało się ani chwili, bo robiło się zawsze to, co się kocha.. i tego życzę sobie i wszystkim.
12

Oglądany: 115983x | Komentarzy: 77 | Okejek: 603 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało