Nie ma nic złego w inspiracjach. Na dyskretnym podpatrywaniu cudzych
pomysłów zbudowana została cała współczesna popkultura. I
dopóki mówimy o czerpaniu natchnienia z czyichś dokonań, to
spokojnie można na zapożyczenia przymknąć oko. Gorzej natomiast,
gdy ktoś tworzy swój produkt, nachalnie wręcz kopiując pierwowzór.
Historia kina zna mnóstwo przypadków, kiedy to wielki hit zawiera
elementy podejrzanie podobne do tych z filmu, który powstał nieco
wcześniej. I o takich właśnie produkcjach dziś sobie pomówimy.
Steven Spielberg
jest twórcą na tyle kreatywnym, że raczej trudno by go było
posądzać o korzystanie ze scenariusza będącego kalką
wykorzystanych już pomysłów. Dlatego produkcja „Poszukiwacze zaginionej Arki” była filmem świeżym, aczkolwiek mocno bazującym na
klimacie przygodowych produkcji epoki Technicoloru.
Nie jest też
żadną tajemnicą, że sama postać nieokrzesanego poszukiwacza
kłopotów wzorowana była na Hiramie Binghamie – historyku z
uniwersytetu Yale, któremu (całkiem zresztą niesłusznie)
przypisuje się odkrycie peruwiańskiego kompleksu archeologicznego
Machu Picchu. W tymże też miejscu nakręcono film „Secret Of
The Incas”. Było to w 1954 roku, kiedy to
słynne inkaskie
„miasto” nie było jeszcze wypełnione turystami niczym Krupówki
w sezonie wakacyjnym. Ta leciwa produkcja nie jest oczywiście
ewidentnym pierwowzorem „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, natomiast
sama postać granego przez Charltona Hestona obieżyświata jest już bliźniaczo wręcz podobna do Indiany Jonesa. Zarówno pod względem
wyglądu, jak i nieco grubiańskiego charakteru. Ekipa zresztą nigdy
nie kryła tej inspiracji – Deborah Nadoolman, projektantka
kostiumów pracująca przy pierwszej odsłonie przygód Indy’ego,
przyznała, że przed rozpoczęciem zdjęć zarówno ona, jak i reszta
ekipy oglądała „Secret Of The Incas” wielokrotnie.
A tutaj mamy do
czynienia z Van Dammem grającym w filmie będącym kopią produkcji
powstałej osiem lat wcześniej, której gwiazdą był Van Damme.
Żeby tego było mało, pierwowzór jest dziełem opartym na faktach,
które, jak się okazało, mają tyle wspólnego z prawdą, co tata
dilera z mercedesami. Czyli nic.
Inspiracją dla „Krwawego sportu”
była historia Franka W. Duxa – niepokonanego mistrza wschodnich
sztuk walk, który to miał wziąć udział w tajemniczym turnieju
zwanym Kumite (po czasie okazało się, że cała ta historia została
prawdopodobnie wymyślona przez samego Franka). I w zasadzie to takie
właśnie widowisko sportowe
jest główną osią fabuły obu filmów
z belgijskim mięśniakiem. Chociaż Van Damme, który był także
reżyserem „The Quest”, dostał za to baty od krytyków filmowych,
to trzeba mieć trochę zrozumienia dla tego aktora – w końcu
„Krwawy sport” był jednym z większych hitów, w których
zagrał. Najwyraźniej artysta miał ochotę na powtórkę z tamtego finansowego triumfu. Skończyło się jednak umiarkowanym sukcesem i
fatalnymi recenzjami.
Dziewięcioletni,
wyjątkowo bystry, szczyl jest jedyną osobą, która może odeprzeć
atak intruzów na swój dom. Na szczęście młody ma talent do
budowania pułapek i niezwykłą zaciekłość, co daje mu przewagę
nad przeciwnikiem. Ponadto nie chce, aby jakieś gangusy zepsuły mu
Boże Narodzenie… Brzmi znajomo? Ta historia powtarza się przecież
co roku, kiedy to pod koniec grudnia „Kevin sam w domu” emitowany
jest wręcz taśmowo.
Tyle że… my tu wcale nie mówimy o komedii
z Macaulayem Culkinem, tylko o powstałym rok wcześniej francuskim
thrillerze „3615 code Père Noël”! I chociaż produkcje należą
do zupełnie innych gatunków kina, a pomiędzy oboma filmami jest
kilka istotnych różnic, to jakoś trudno by było uwierzyć, że
wszystkie istotne podobieństwa to
efekt zwykłego przypadku. Reżyser
pierwowzoru Rene Manzor ponoć wpadł w szał, gdy zobaczył
amerykańską produkcję o Kevinie i groził jej twórcom sądowymi
bataliami.
https://youtu.be/tSCrg_qMI1s
Świat przyszłości
to wielkie pole bitwy wśród zgliszczy dawnych miast. Jeden z żołnierzy – istota stworzona, aby zabijać – odbywa podróż w czasie do
teraźniejszości, zdobywa broń i planuje skrzywdzić niewinną
kobietę. W międzyczasie w ślad za nim rusza jego przeciwnik z
zamiarem obronienia nieszczęsnej ofiary. Tak mniej więcej
prezentowała się fabuła jednego z odcinków powstałego w 1957
roku amerykańskiego serialu „The Outer Limits”.
Ta telewizyjna
produkcja poruszała zazwyczaj tematy związane z szeroko pojętą
fantastyką naukową, a każdy z epizodów trwał ok. godziny i
stanowił zamkniętą historię. Wielu późniejszych filmowców
czerpało inspirację z tego serialu. Jednym z nich był James
Cameron, chociaż on sam zaprzecza, jakoby pisząc scenariusz do
„Terminatora”, wzorował się na wspomnianym epizodzie „The Outer
Limits”. Innego zdania był natomiast Harlan Ellison – pisarz,
którego opowiadanie „Soldier of Tomorrow” posłużyło za fabułę tego odcinka. Autor uznał, że jego dzieło padło ofiarą plagiatu i
wytoczył odpowiadającej za „Terminatora” firmie Hemdale oraz
dystrybutorowi filmu Camerona, Orion Pictures, sprawę sądową. Ta
zakończyła się polubowną, zakulisową ugodą, w której
głównym
argumentem była nieznana bliżej kwota wypłacona pisarzowi. W
kolejnych wydaniach filmu ze Schwarzeneggerem w napisach końcowych
pojawiła się wzmianka o inspiracji opowiadaniem.
Tymczasem Cameron,
mimo ugody, do dziś twierdzi, że sam padł ofiarą zwykłego
pomówienia i bezczelnego skoku na kasę ze strony Ellisona.
Chociaż „Truman
show” wydaje się dość błyskotliwym i oryginalnym filmem, który
doskonale przewidział przyszłość telewizyjnej rozrywki, to
okazuje się, że również i w tym przypadku twórcy czerpali
inspirację z wcześniejszej produkcji. Tym razem mowa o „Twilight
zone” – serialu, który do dziś ma status kultowego. W 64. odcinku trzeciego sezonu poznajemy Johna Seliga – przeciętnego
przedstawiciela klasy średniej, który odkrywa kamerę w swojej
łazience i dochodzi do wniosku, że jego, dość nudne, życie jest
gdzieś transmitowane.
Kiedy John demontuje wszystkie szpiegujące go w domu urządzenia, zostaje uprowadzony i zawieziony do budynku sieci
telewizyjnej. Na miejscu jej dyrektor informuje go, że program, którego
jest bohaterem, nadawany jest od pięciu lat, a wszystkie otaczające
go osoby to albo aktorzy, albo ludzie, którzy podpisali umowę
zabraniającą wyjawiać mu prawdy. Z dnia na dzień Selig z
typowego, nieświadomego swej popularności szaraka staje się
gwiazdą pierwszego formatu. Jest rozpoznawalny, ma zakochane w nim fanki i odkrywa
ogromny plik listów, których miał być adresatem. Ostatecznie
dochodzi do wniosku, że bardziej odpowiadało mu poprzednie nudne
życie niż blask fleszy.
Scenarzysta „Truman
show” Andrew Niccol ewidentnie zaczerpnął pomysł
przedstawiony w serialu i
na jego bazie opowiedział własną
historię. Nie zmienia to jednak faktu, że wiedząc o tym
zapożyczeniu, zupełnie inaczej będziemy patrzeć na słynną produkcję z Jimem Carreyem.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą