Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Led Zeppelin i orgia z rekinem, diabelskie skróty i cofki oraz Skiba śpiewający w Big Cycu – 10 rockowych miejskich legend i mitów

30 660  
104   24  
Przed lekturą tego materiału prosimy o zapoznanie się z jego pierwszą częścią, w której poczytaliśmy o: wyciętych żebrach Mansona, zaprzedaniu duszy diabłu i Lennonie nienawidzącym chrześcijaństwa.

#6. Led Zeppelin i orgia z rekinem

Rockmani znani są ze swojego nieposkromionego erotyzmu. Gene Simmons, frontman grupy KISS – kojarzony tak samo z charakterystycznym makijażem, jak i nieludzko wielkim językiem – miał przespać się z blisko 5000 kobiet (ponoć muzyk ma zbiór polaroidów potwierdzających swoje zdobycze), a sekstaśma przywoływanego już Tommy'ego Lee i Pameli Anderson stała się klasykiem nie tylko wśród miłośników mocnego grania. Led Zeppelin swoją estetykę w dużej mierze oparli natomiast o dziką seksualność wokalisty Roberta Planta, a ich „Stairway to Heaven” to utwór przez długi czas prawdopodobnie najczęściej tworzący tło do pierwszych razy na całym świecie. Nic zatem dziwnego, że jedna z najpopularniejszych miejskich legend towarzyszących autorom „Kashmiru” dotyczy właśnie kwestii erotycznych.

27 lipca 1969 roku Zeppelini występowali na Seattle Pop Festivalu (dziś zabawnie brzmi „pop” w nazwie imprezy, na której wystąpili między innymi The Doors, Santana, Tim Buckley, Chuck Berry czy Byrds). Grupa zatrzymała się w hotelu Edgewater Inn, podobnie jak – istotna w tej historii – ekipa zespołu Vanilla Fudge, dziś znacznie słabiej kojarzonego, lecz także współtworzącego line-up festiwalu. Równie ważne jest samo położenie hotelu – jego goście wprost z okien mogli łowić ryby z systemu zatok Puget Sound.


Pokoncertowe, wciąż buzujące sceniczne emocje połączone z rozbuchanym libido i popularnością wśród fanek mogą doprowadzić do bardzo niecodziennych sytuacji... Znany muzyczny kronikarz Stephen Davis (autor życiorysów między innymi Boba Marleya, Jima Morrisona czy Guns N' Roses) w wydanej w 1985 roku – a więc już po rozpadzie pierwszego wcielenia Led Zeppelin – nieautoryzowanej biografii „Młot bogów” opisał jedną z takich akcji. Richard Cole – zmarły w 2021 roku menadżer koncertowy grupy – przyznał tam, że w trakcie tras muzycy mogli robić praktycznie wszystko z dziewczynami odwiedzającymi ich hotelowe pokoje. Także po koncercie w Seattle w najbliższym otoczeniu kapeli pojawiła się pewna młoda, atrakcyjna groupie. Według miejskiej legendy nazwanej szumnie The Shark Episode kawałki złowionego wcześniej z okna rekina już po chwili miały znaleźć się... w waginie i odbycie fanki. Czyżby kogoś poniosła fantazja? Cole, krytykowany między innymi przez członków Led Zeppelin za koloryzowanie rzeczywistości, zapewniał, że to prawda – choć z pewnymi adnotacjami. Niektóre wersje tej historii mówią, że to właśnie bezpruderyjny menago był głównym prowodyrem nietypowej akcji, w której uczestniczył ponoć tylko bębniarz Zeppelinów – John Bohnam. Inne doniesienia odpowiedzialność za ten międzygatunkowy gangbang przypisują zespołowi Vanilla Fudge (biografia bębniarza tej kapeli, Carmine'a Apice'a, promowana była nawiązaniem do The Shark Episode), mającemu przyprowadzić groupie ze sobą, co w rezultacie trafiło na amatorski film nakręcony przez wokalistę grupy.

To nie był Bonzo, to byłem ja. Robert i Bonzo nie wiedzieli o niczym, oni byli dziećmi. Tak czy owak, nie były to kawałki rekina: włożony został tylko jego nos. Tak, rekin był żywy! Ale prawda jest taka, że to nawet nie był rekin. To był lucjan czerwony, a panna okazała się pierdoloną rudowłosą dziwką z rudą cipką. Bonzo był był w pokoju, ale ja to zrobiłem. Mark Stein z Vanilla Fudge nagrał tę całą sytuację. I ona to uwielbiała! To był rybi nos, a dziewczyna musiała dojść z 20 razy. Nie mówię, że laska nie była pijana, nie mówię też, że którykolwiek z nas nie był pijany. Ale to nie było nic złośliwego ani krzywdzącego, nie ma opcji! Nikt nie został skrzywdzony. Co prawda ona została kilka razy uderzona rekinem, ale nie stała się jej krzywda – dziękujemy panie Richardzie za ten wyczerpujący opis. Brzmi obrzydliwie, ale nikt nie mówił, że rock to rurki z kremem... W nawiązaniu do tej sytuacji legendarny Frank Zappa napisał nawet utwór „Mudsharks”. A ile rzeczywiście jest prawdy w tej plotce? Dziennikarz magazynu Rolling Stone 5 dekad po Seattle Pop Festivalu słusznie zauważył: Gdzieś jest sześćdziesięciokilkuletnia kobieta, która mogłaby potwierdzić to wszystko, ale trudno sobie wyobrazić, żeby się ujawniła.

https://www.youtube.com/watch?v=Mkxs-NBRuKY

#7. Keith Richards przetoczył sobie całą krew

Pogłoski o zaprzedaniu duszy diabłu to, jak pokazał przykład Johnsona, w gitarowym światku praktyka prawie równie stara, co sama... gitara. Ale jeśli ktoś rzeczywiście miał dokonać takiej diabelskiej transakcji, to raczej nie zmarły młodo Robert. Znacznie bardziej do tego opisu pasują muzyczni „bliźniacy” od ponad 60 lat stojący na czele The Rolling Stones. Mick Jagger i Keith Richards, bo oczywiście o nich mowa, są też jedynymi muzykami, którzy od samego początku zasilają skład The Rolling Stones – bez wątpienia jeden z najważniejszych, najbardziej odpornych na zmiany trendów i (w swoim czasie) najmocniej imprezujących zespołów w całym rockowym panteonie.


Po co komu odwyk czy choćby miesiąc sportowego trybu życia, skoro w chwilę można dokonać „przeładowania” i, już w pełni formy, dalej oddawać się alkoholowo-narkotykowo-erotycznemu hedonizmowi (lub zerwać z nałogami, ale to znacznie mniej prawdopodobna opcja...). Plotka głosi, że w 1973 roku dobiegający trzydziestki i coraz bardziej walczący ze skutkami niezbyt higienicznego trybu życia Keith postanowił dokonać w szwajcarskiej klinice transfuzji całej krwi w organizmie. To był czas, w którym rockmani zachłyśnięci wolnością końcówki lat sześćdziesiątych powoli zaczynali zauważać swoją śmiertelność. Do „klubu 27” zapisał się wówczas jego kolega z zespołu – Brian Jones – a także Jimi Hendrix, Janis Joplin czy Jim Morrison.

W biografii „Życie” (polskie tłumaczenie autorstwa Magdaleny Bugajskiej) Keith powołał się na kontrowersyjny plebiscyt, który w 1973 roku zamieścił magazyn „New Musical Express” – brytyjskie pismo przedstawiło zestawienie dziesięciu rockmanów, którzy prawdopodobnie wkrótce wyzioną ducha. Richards oczywiście zajął w nim pierwsze miejsce, jednak – jak pokazał czas – w kwestii odporności na rockowe zniszczenia osiągnął czarny pas. Ci nekromanci ekscytowali się historią, że pojechałem do Szwajcarii, żeby przetoczyć sobie krew – prawdopodobnie jest to jedna rzecz, którą wiedzą o mnie wszyscy. Keith ma się dobrze, może przetoczyć sobie krew i nadal się bawić. Podobno był to pakt z diabłem, gdzieś w Zurychu – twarz biała jak pergamin, jakby odwrócony atak wampira i na policzki wracają rumieńce. Nigdy jednak tego nie zrobiłem! Historia wzięła się stąd, że gdy jechałem do Szwajcarii na detoks do kliniki, musiałem wylądować w Heathrow, żeby przesiąść się na inny samolot. I oto śledzą mnie paparazzi, „Cześć Keith”. A ja na to: „Posłuchaj, zamknij się. Jadę na transfuzję krwi”. Bum – i tyle. Wsiadłem do samolotu. Po tym ludzie niemal uznali, że to zapisane jest w Biblii. Powiedziałem tak tylko po to, żeby się odczepili, ale zostało to ze mną na zawsze – wspominał w książkowym życiorysie muzyk przez lata zmagający się z heroinowym i kokainowym nałogiem. No i po tajemniczych kontrowersjach...

Czy aby jednak na pewno? Kwestia tajemniczej transfuzji rozważana była też w książkowych wspomnieniach niejakiego Tony'ego Sancheza, wieloletniego asystenta Keitha, odpowiedzialnego w dużej mierze za ogarnianie mu dragów (pozycja zatytułowana jest wymownie „I Was Keith Richards' Drug Dealer”). Według tych rewelacji Richards rzeczywiście miał zdecydować się na niecodzienny zabieg – „Spanish Tony” podał nazwisko lekarza, cenę przetoczenia krwi, a nawet koszty wynajęcia willi. Do historii nawiązywał też inny z biografów muzyka, Victor Bockris, opisując procedurę medyczną ze szczegółami. Czy jednak ma to jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość? Niezależnie od domysłów, Richards wciąż żyje, co – zważywszy na ilość wszelkiej maści ryzykownych zachowań, które podejmował – należy traktować w kategoriach cudu.

https://www.youtube.com/watch?v=ywHvYUGik18

#8. Diabelskie skróty i cofki

Kilka lat temu viralem sieć obiegła pisana całkowicie na serio lista prawdziwego egzorcysty, księdza Przemysława Sawy, wytykająca palcem zespoły z satanistycznym przekazem. Nie byłoby dziwnym, gdyby okazało się, że to pełne kreatywnych literówek zestawienie stało się jedną z inspiracji autorów „Historii i Teraźniejszości”. Lista jest całkiem długa i łatwo ją znaleźć, jednak z pewnością warto wyróżnić kilku piewców rogatego takich jak Bob Marley, Beastie Boys czy Michael Jackson. Ale ukryty przekaz dający się zrozumieć dopiero po puszczeniu utworu od końca – backmasking – to przecież nic nowego. Już Beatlesi (rzecz jasna, też wymienieni przez Sawę), dziś raczej słabo kojarzeni z rogami i piekielnym ogniem, posądzani byli o ukrywanie piekielnych nawiązań we wspomnianym wcześniej „Revolution 9”. Rob Halford z Judas Priest żeby udowodnić swoją niewinność musiał nawet zaśpiewać w sądzie – całkiem niezła komedia! A jeśli chcecie poznać więcej podobnych historii ze świata metalu, sięgnijcie po wciągającą książkę Jarosława Szubrychta „Skóra i ćwieki na wieki”.

https://www.youtube.com/watch?v=wgKFJisceOw

Przez lata najbardziej znanym polskim tropicielem satanizmu był Ryszard Nowak. Oczywiście jego jednym z ulubionych celów był Behemoth. Dziś w mediach społecznościowych Nergala znacznie więcej lansu na siłownię i jogę niż zachęcania młodych do rzucania się w piekielne kręgi, jednak wciąż ciągnie za nim się smród siarki. Obraza uczuć religijnych, znieważenie polskiego godła – aż trudno uwierzyć, że w 2023 roku ktoś jeszcze na serio bierze metalowy teatrzyk Darskiego, wytaczając mu kolejne procesy. A w tym czasie Nergal, zupełnie z boku i bez makijażu, w projekcie Me And That Man (wspólnie z Johnem Porterem) śpiewa o byciu uratowanym przez światło płonących kościołów, a do nagrania wersów o zdradzie Jezusa i wyborze piekła na ziemi zatrudnia dziecięcy chór. Ten się śmieje...

https://www.youtube.com/watch?v=Q3UzBSWL1Ow

A jeżeli uważaliście na lekcjach z punk rocka i hardcore/punkowa estetyka nie jest wam obca, pamiętajcie – „screamo crust” nie jest tylko nazwą podgatunku gitarowego grania. To także zachęta, by... palić krzyż, o czym zapewniali zaangażowani wojownicy (wyglądający trochę jakby zbiegli z planu jednej z produkcji Z.F. Skurcz) o prawa większości katolickiej przy okazji pewnego koncertu w Bychawie. Acid Drinkers postanowili natomiast nie czekać na łowców satanizmu, tytułowy utwór na płycie „Infernal Connection” kończąc kilkoma minutami cofanej taśmy z właściwą częścią piosenki. I dopiero gdy... własnoręcznie cofniemy ten numer, wśród zaszczeku Titusa usłyszymy dość demonicznie wyszeptane: „ale jaja!”. To chyba najtrafniejszy komentarz do poszukiwań diabła w, bądź co bądź, maintreamowym metalu.

#9. Kury nagrały „Chryzantemy złociste”

Źle podpisane empetrójki to bolączka czasów, gdy ściągnięcie trzymegowego pliku blokowało domowy telefon na dobrych kilkadziesiąt minut. Jakież mogło być rozczarowanie, kiedy po zapisaniu utworu okazywało się, że to coś całkowicie innego (później podobny problem przeżywali użytkownicy programów p2p ściągający gigabajty pornoli udających ekranowe hity – ja trafiłem nawet na fikoła udającego „Sezon na misia”). Z drugiej strony – była to okazja do pokazania swojej kreatywności wszystkim piracącym, którym jedynie dzwoniło w jakimś nie do końca określonym kościele. I pół biedy, gdy „12 groszy” tagowane było jako Kult, a „Gdy nie ma dzieci” przypisywano solowej twórczości Kazika. Gorzej, gdy z braku lepszego punktu odniesienia kreatywnie identyfikowano konkretny utwór z całkowicie niezwiązanym z nim wykonawcą.

https://www.youtube.com/watch?v=AK8s30kK7Sc

Jednym z dobitnych przykładów takich piosenek są „Chryzantemy złociste”, których nie podlewa, kurwa, nikt. Ten prosty utwór, zazwyczaj chóralnie odśpiewywany na zakrapianych ogniskach czy posiadówkach, bardzo często podpisywano nazwą Kury (choć wśród tagów pojawiał się też Andrzej Sikorowski czy Stare Dobre Małżeństwo). Zresztą podczas niedawnej rozmowy jeden z całkiem osłuchanych kumpli po wypiciu paru kielichów zachwalał ten numer w wykonaniu formacji Tymona Tymańskiego. Wystarczy jednak tylko odwiedzić Wikipedię, żeby zweryfikować tę informację i dowiedzieć się, że tango z 1939 roku autorstwa (słowa i muzyka) Zbigniewa Maciejowskiego zostało nagrane na kilka dni przed wybuchem II wojny światowej. Utwór wykonywany był także między innymi przez Janusza Popławskiego i pojawiał się w takich produkcjach jak „Ogniomistrz Kaleń”, „Miasto 44” czy nawet „Stawka większa niż życie”. To skąd te Kury? Prawdopodobnie dlatego, że „Chryzantemy złociste” klimatem pasowałyby do wydanego w 1998 roku „P.O.L.O.V.I.R.U.S-a” – albumu, który był jednym wielkim pastiszem: na discopolowców, kombatantów, jazzmanów, kiboli… dostało się każdemu. Wystarczy choćby włączyć śpiewane przez Olafa Deriglasoffa „Sztany, glany”, żeby zauważyć pewne podobieństwa obu prześmiewczo-wulgarnych estetyk.

Mit „Chryzantem złocistych” w wykonaniu trójmiejskich yassowców nadal pokutuje. Wystarczy tylko wejść na różne portale, żeby zauważyć skalę tej dezinformacji. Tekstowo – Kury, Wywrota – Kury, YouTube (ponad milion wyświetleń) – Kury. Nawet na Wykopie ktoś założył wątek z uświadamiającą dyskusją, choć nie wszystkich internautów to najwyraźniej przekonało (Dziwne, że przez tyle lat oficjalnie nie przyznali się do tej piosenki). Sprawa zresztą poruszana była na nieistniejącym już forum Tymańskiego, jednak dziś na próżno szukać tej dyskusji w internetach.

#10. Skiba śpiewa w Big Cycu

Krzysztof Skiba bez wątpienia jest najbardziej rozpoznawalną twarzą Big Cyca. Nic zatem dziwnego, że sporo ludzi w naturalny sposób utożsamia go z rolą wokalisty – zresztą na pierwszy rzut oka można ulec takiemu złudzeniu, bo ten charakterystyczny showman z mikrofonem w dłoni często przykuwa największą uwagę na scenie. Tymczasem za warstwę wokalną działającej już od ponad 30 lat grupy odpowiada basista Dżej Dżej, czyli Jacek Jędrzejak – dla starych załogantów znany także jako frontman reggae'owej formacji Rokosz. Nie jest jednak tak, że Skiba żadnej piosenki nie ubarwił swoim głosem – jego (dość kwadratową) melodeklamację usłyszeć można choćby w takich hitach jak „Ballada o smutnym skinie”, „Kręcimy pornola” czy „Nie wierzę elektrykom”. Trafiłem na ludzi, którzy mieli doświadczenie muzyczne, chcieli grać punka i potrzebowali tekstów, a może nawet drugiego wokalisty – tak genezę dołączenia do zespołu przedstawił w książce „Ciągle na wolności”.

https://www.youtube.com/watch?v=gVBXovip63M

W płytowych książeczkach rola Skiby była opisywana bardzo różnie – czasami było to tradycyjne „teksty, śpiew”, następnym razem „łabędzi śpiew, zianie ogniem, darcie koszulki”, a jeszcze innym „texty, melorecytacje, okrzyki, antykoncepcja”. Ale to nie wszystko – autor tekstów do „Berlina Zachodniego” i „Makumby” swoje możliwości wokalne pokazywał też na solowych płytach „Wąchole” (1998 – to na tej płycie pojawił się duet z Korwin-Mikkem, o której showman mówił w wywiadzie dla JM i „Skiba dla dorosłych” (2003), które opierały się głównie na słownym pastiszu. W ostatnich latach jego aktywność tekściarska znacznie osłabła (dość powiedzieć, że na wydanej w 2016 roku płycie „Czarne słońce narodu” Skiba podpisał się tylko pod singlowym „Antoni wzywa do broni” oraz we współpracy z Dżej Dżejem napisał „Transparenty i sztandary”), jednak jego wpływ na wizerunek i twórczość Big Cyca nadal jest istotny.

W rozmowie z portalem Infomusic.pl Skiba w 2016 roku przyznał, że tak naprawdę trudno jest sklasyfikować jego sceniczną rolę: Ja robię coś innego. Ma to elementy konferansjerki, ale jest pomieszane z punkowym kabaretem, happeningiem i oczywiście rasowym rockowym koncertem. Po wspomnianym koncercie podeszła do mnie jakaś dziewczyna i powiedziała, że ona dopiero teraz, widząc mnie w akcji, zrozumiała fenomen tego zespołu. Nie śpiewam – poza niektórymi utworami, ale głównym wokalistą oczywiście nie jestem; nie gram na żadnym na instrumencie, ale funkcjonuję jako „spinacz” całości. Można by się kłócić o słowo „lider”, bo to jest pewne nadużycie. Ja tak siebie nie przedstawiam. Jestem bardziej rzecznikiem prasowym zespołu – przyznał.

W poprzednim odcinku

2

Oglądany: 30660x | Komentarzy: 24 | Okejek: 104 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

09.05

08.05

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało