Rosja, zalewana kolejnymi sankcjami, w
ramach odwetu ogłosiła zawieszenie praw własności intelektualnej
w stosunku do firm, które odważyły się wycofać z tamtejszego
rynku. Co to oznacza? Ano to, że Rosjanom właśnie pozwolono
bezkarnie kopiować nie tylko logotypy znanych marek, ale i w
zasadzie każdy produkt, które firmy te mają w swojej ofercie.
Wzór, kolorystyka, rozwiązania technologiczne – wszystko to stało
się niemalże „własnością publiczną”. I chociaż brzmi to
niczym barbarzyńskie pogwałcenie podstawowych rynkowych zasad, to
takie bezczelne zrzynanie nie jest w Rosji wcale niczym nowym.
O sowieckich kopiach zachodnich
wynalazków pisałem już kiedyś tutaj,
jednakże temat ten jest na tyle wdzięczny, że przy okazji obecnych
planów powielania zachodnich tworów warto go rozwinąć o parę
innych, wdzięcznych przykładów.
#1. Buran – taki niby prom kosmiczny
Columbia. Tylko troszkę gorszy...
Kiedy spojrzymy na wygląd wahadłowca
Columbia i radzieckiego Burana, odniesiemy wrażenie, że jest to ten
sam prom. Zgadza się wszystko – od kształtu maszyny aż po jej
kolorystykę. Wbrew pozorom różnic między oboma wynalazkami jest
jednak całkiem sporo.
Amerykański program „Space shuttle”
rozwijany był od lat 60., a jego założeniem było stworzenie
załogowego statku kosmicznego, który zabierałby pasażerów na
orbitę i mógłby być wykorzystywany do tego celu wielokrotnie. W
1981 roku pierwszy taki prom odbył swoją dziewiczą podróż,
podnosząc jednocześnie poprzeczkę w technologicznym wyścigu
pomiędzy USA a Związkiem Radzieckim.
Oczywiste jest więc, że
rosyjscy szpiedzy bardzo interesowali się tym wynalazkiem i zależało
im na przejęciu dokumentacji dotyczącej budowy wahadłowca. CIA,
wiedząc o tych zakusach, porozumiało się z NASA i... podsunęło
szpiegom akta, o których tak bardzo marzyli. Problem w tym, że
dokumenty, które trafiły do rąk agentów były mocno nieaktualne i
dotyczyły jednego ze starszych projektów, który został odrzucony. A żeby
tego mało, Amerykanie celowo poupychali tam różnego rodzaju błędy.
W rezultacie zewnętrzny wygląd wahadłowca był niemalże wierną
kopią zachodniego odpowiednika, ale w szczegółach konstrukcji obu
maszyn wyraźnie widać wiele różnic.
Ot, na przykład radziecki
Buran posiadał płytki osłony termicznej układane w zupełnie inny
sposób niż w przypadku Columbii. Dodatkowo płytki te samoistnie
odpadały, bo amerykańscy inżynierowie umieścili w dokumentacji
sfabrykowaną, wcześniej przez nich odrzuconą, recepturę wyjątkowo
lichego kleju do mocowania tych elementów.
https://www.youtube.com/watch?v=r3wYFjpK5mk
Podobnie jak w żarcie o sowieckim
przyrządzie do świecenia w dupie (który to wynalazek nie świecił i nie
mieścił się w rzyci), tak i załogowy wahadłowiec do latania
na ziemską orbitę nie latał i nie był w stanie zabrać ze sobą
załogi. Jedyny test Burana był aktem desperackiej próby pokazania
przed światem, że Rosja kolejny raz odniosła spektakularny sukces.
Wahadłowiec, nie mając wbudowanego systemu podtrzymywania życia, w
1988 roku, odbywszy podróż na orbitę i z powrotem, w zasadzie nadawał
się do rozbiórki, bo ilość uszkodzeń i wad technicznych tego
promu stwarzała realne ryzyko tego, że druga próba wystrzelenia
tego żelastwa zakończyłaby się katastrofą. Pięć lat później
projekt ten został ostatecznie posłany do piachu przez Borysa
Jelcyna. W międzyczasie zawalił się hangar, w którym rdzewiał jedyny „oblatany” egzemplarz wahadłowca...
#2. Hasselblad 1600F po rosyjsku
Aparat fotograficzny Hasselblad 1600F
powstał w Nowym Jorku pod koniec lat 40. ubiegłego wieku. Zanim
jednak wprowadzony on został na rynek, jego twórca Victor
Hasselblad odbył wiele wojaży, aby przetestować swój wynalazek w
różnych warunkach i wprowadzić w jego konstrukcji odpowiednie
korekty. Dzięki temu powstało wspaniałe i bardzo rewolucyjne, jak
na swoje czasy, urządzenie. Była to lustrzanka jednoobiektywowa z
migawką ogniskową, wykonująca zdjęcia 6×6 na filmie typu 120.
Prawdziwą innowacją było tu wprowadzenie rozwiązania modułowego
– konstrukcja aparatu pozwalała na zdejmowanie i doczepianie
obiektywów oraz magazynku z filmem (co umożliwiało szybką i
sprawną jego wymianę). W swej pierwotnej wersji aparat ten
sprzedawany był w zestawie z obiektywem Kodaka – Ektar 2.8/80mm.
Radzieccy „wynalazcy” skopiowali
ten projekt stosunkowo wcześnie i już w 1957 roku mieli swoją
odpowiedź na amerykański wynalazek. Salyut z obiektywem Industar-29
2.8/80 mm był niemal identyczną kopią Hasselblada i doczekał się
nawet wersji eksportowej! A był nią, produkowany w Kijowie,
Zenit-80.
#3. Rakieta R-1 wprost od... niemieckich
konstruktorów
Pierwsze projekty skonstruowania
rakiety pionowego startu Wernher Von Braun stworzył jeszcze przed
wybuchem II wojny światowej, jednak dopiero w 1942 roku
przeprowadzono udane testy tej broni, a rok później uruchomiono
linię montażową rakiet V-2. Trzeba przyznać, że wynalazek ten
robił wrażenie – ten ważący 13 ton pocisk w ciągu
kilkudziesięciu sekund osiągał prędkość ponaddźwiękową i był
w stanie przelecieć dystans ponad 300 km! Trudno się więc dziwić,
że projektem tym interesowali się Amerykanie, którzy zaraz po
wojnie przejęli jego twórcę, a niemieckie rakiety wkrótce stały
się wzorem do tworzenia nowoczesnej broni balistycznej.
Również Rosjanie chcieli coś z tego
„tortu” ukroić dla siebie. Kiedy tylko udało im się przejąć
fabryki montażowe rakiet V-2, szybko wzięli do niewoli pracujących
tam inżynierów i wywieźli ich do Moskwy. Ci aż do połowy lat
50. zmuszani byli do kontynuowania swojej roboty pod okiem nowych „panów”. Rezultat był całkiem niezły, trzeba
przyznać – rosyjska rakieta R-1 była ulepszoną wersją swojego
pierwowzoru. Przede wszystkim poprawiono jej celność dzięki
zastosowaniu nowoczesnego systemu naprowadzania.
#4. Pinokio? Czy to ty?
W 1880 roku włoski pisarz Carlo
Collodi wydał książkę pt. „Pinokio”. Drewniany pajacyk, który
za sprawą magii ożył i „wyrósł” na małego urwisa o
tendencjach do wciskania kitu, podbił serca dzieciaków na całym
świecie – głównie dzięki temu, że dzieło to zostało
przetłumaczone na wiele języków. W tym i na rosyjski. Jeden
z egzemplarzy książki wszedł w posiadanie powieściopisarza –
Tołstoja. Nie, nie Lwa, tylko Aleksieja Tołstoja. Był on wielkim
propagandzistą Józefa Stalina oraz jednym z protoplastów literatury
utrzymanej w konwencji socrealizmu. Jako dzieciak zaczytany był w
„Pinokiu”, jednak gdzieś mu się ta książka zapodziała i
wiele lat później próbował on sobie przypomnieć wydarzenia z
kartek powieści, która pochłonęła go w młodości.
Wspomnienia plus wyobraźnia Tołstoja
zaowocowały grubym plikiem spisanych przez niego historyjek, którego
bohaterem był drewniany chłopczyk o długim nosie... W taki sposób
narodził się Buratino – rosyjska kopia Pinokia. Znacznie
grzeczniejsza, warto dodać. Wprawdzie radziecka, ożywiona kukiełka
posiada długi kinol, ale nie rośnie on pod wpływem wypowiadanych
przez bohatera kłamstw (bo młodzieniec ten jest przecież wzorowym, socjalistycznym
człekiem i zawsze mówi prawdę). Książka doczekała się też polskiego tłumaczenia, którego autorem był sam Julian Tuwim!
Różnic między obiema postaciami jest
znacznie więcej, jednak nie zmienia to faktu, że radziecki pajacyk
jest ewidentną „podróbą” włoskiego nosiciela korników. Mimo
to „Przygody Buratino” szybko okazały się wydawniczym sukcesem,
a rosyjska dziatwa pokochała bohatera powieści Tołstoja. Książka
doczekała się aż czterech ekranizacji. Pierwsza z nich powstała w
1939 roku i była interesującym połączeniem filmu fabularnego i
animacji poklatkowej!
Ba, w 1993 roku stworzono nawet grę
komputerową o przygodach Buratino – była to pierwsza graficzna
gra przygodowa w postsowieckiej Rosji! Ponadto drewniany chłopczyk z
długim nosem reklamuje napoje gazowane, cukierki.
Warto też dodać,
że imieniem tej postaci często nazywa się radzieckie systemy
artylerii rakietowej TOS-1, które obecnie używane są przez Rosjan
podczas wojny w Ukrainie.
#5. Expecto plagiatism!
Ponad 20 lat temu, kiedy cały świat
oszalał na punkcie nastoletniego czarodzieja w okularkach, rosyjscy
pisarze – już po przeczytaniu pierwszych części przygód Harry'ego
Pottera – przystąpili do tworzenia identycznych wręcz powieści,
których bohaterem był młody człowiek o bardzo znajomo brzmiącym
imieniu i nazwisku. Rosyjskie dzieciaki mogły więc przeczytać
książki o Larin Petr, Porrym Hatterze czy Harrym Proglotterze.
Czasem też zdarzało się, że nawet z okładek tomiszczy
wystawionych na sprzedaż w moskiewskich księgarniach na
potencjalnych nabywców zerkał gnojek o facjacie znanej nam z
filmowych adaptacji książek pani Rowling. Oczywiście nie obyło
bez pozwów i oskarżeń o plagiaty. W efekcie pewna część
publikacji została wycofana z oficjalnego obiegu.
Niektóre z „wzorowanych” na
dziełach brytyjskiej pisarki powieści osiągnęły ogromny
sukces na rosyjskim rynku. Na przykład książka o Tanii Grotter,
której autorem był Dmitri Jemets, miała być w założeniu parodią
swego pierwowzoru, a stała się całą serią utrzymanych w
rosyjskich realiach perypetii tytułowej uczennicy szkoły magii.
Jak dotąd wydano 14 tomów książek o jej przygodach oraz około 16
powieści, których bohaterami są inni małoletni czarodzieje.
Nie licząc niskonakładowego wydania na rynek holenderski, książki te nie doczekały
się międzynarodowej dystrybucji, bo po sprawie sądowej założonej
przez autorkę oryginału oraz reprezentującą jej interesy firmę
Time Warner zapobieżono wprowadzaniu do obiegu tłumaczeń dzieł o
Tanii Grotter. Niestety nie udało się jednak wygrać sprawy o
plagiat i przykładnie ukarać pisarza odpowiedzialnego za tę serię.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą