Nie każdy, stworzony z myślą o armii, wynalazek musi okazać się
godnym zainwestowanych w niego pieniędzy i czasu. Nawet kiedy sam
pomysł oraz intencje twórców są dobre, to efekty ich pracy mogą
być wielkim rozczarowaniem. W kwestiach innowacji technologicznych
sporą odwagą wykazali się rosyjscy konstruktorzy – ich projekty
bywały bowiem równie genialne, co zupełnie niepraktyczne.
W 1959 roku w
Zakładach Przemysłowych Kirowa powstał prototypowy, ważący 60
ton, potwór z silnikiem o mocy 1000 koni mechanicznych. Masywna
konstrukcja tego czołgu stworzona została z myślą wytrzymania
przez ten pojazd fali uderzeniowej
w przypadku eksplozji bomby
atomowej. Według twórców, wnętrze tej maszyny gwarantowało jej
załodze ochronę przed atakami biologicznymi, chemicznymi oraz przed
radioaktywnym promieniowaniem.
Ta olbrzymia bestia
nigdy jednak nie weszła do masowej produkcji i ostatecznie powstały
jedynie dwa prototypy Obiektu 279. Główną przyczyna tego stanu
rzeczy było zarządzenie Nikity Chruszczowa, który w 1960 roku
zakazał konstruowania czołgów ważących więcej niż 37 ton. Ten pojazd
był za ciężki na rosyjskie drogi i mosty. Ponadto utrzymanie tej
maszyny na chodzie wymagało sporo nakładów finansowych. Wykryto
też całą masę błędów w tej konstrukcji – przede wszystkim
Obiekt 279 nie był wystarczająco zwrotny i potrafił ugrzęznąć na
bagnach. Żeby tego było mało jego naprawa okazała się bardzo
kłopotliwa – przede wszystkim dostęp do wielu kluczowych,
najbardziej awaryjnych (np.
wewnętrznych gąsienic), elementów
czołgu był wyjątkowo utrudniony.
To monstrum, które
miało siać postrach wśród wrogów Mateczki Rosji, ostatecznie do
dziś budzi trwogę... gości militarnego muzeum w Kubince koło
Moskwy.
Pierwsze czołgi
sprawdzone w boju zostały w 1916 roku. Jednym z najwcześniejszych
pojazdów tego typu był Little Willie – prototypowa maszyna
stworzona przez brytyjskich konstruktorów. Aby ukryć prawdziwe
przeznaczenie tego urządzenia, pancerną puszkę na potężnych
gąsienicach ochrzczono nazwą „tank” – co miało sugerować,
że był to mobilny zbiornik z wodą. Jak wiadomo, miano to przyjęło
się całkiem nieźle… I podczas gdy Little Willy stał się wzorem
do stworzenia Marka-1 - czołgu, który wspomagał ataki piechoty
podczas I wojny Światowej,
Rosjanie postanowili pójść w nieco
innym kierunku. Już w 1914 roku powstał projekt opancerzonego
pojazdu, który nie przemieszczał się na gąsienicach, ale na
kołach – dwóch wielkich, 9 metrowych i jednym małym (o średnicy
1,5 metra), z tyłu.
Car Mikołaj II
wygospodarował odpowiednio wysoki budżet na zlecenie wykonania prototypu tej
maszyny. Kiedy przyszło do oficjalnego pokazu jej możliwości
szybko okazało się, że konstruktorzy, delikatnie mówiąc,
„walnęli się” w obliczeniach. Małe, tylne koło co i rusz
grzęzło w błocie. Pojazd nie był w stanie wydostać się z tej
pułapki, bo dwa silniki Maybach (o mocy 240 KM każdy)
okazały się
zbyt słabe, aby bestię uwolnić z tej opresji… Wprawdzie
rozmyślano nad umieszczeniem w kolejnych wersjach prototypu lepszego
napędu, ale ostatecznie projekt ten zarzucono, a pierwszy i jedyny
Nietoperz, jaki powstał trafił na złom.
Pomysł
wykorzystania wielkich śrub zamiast gąsienic albo kół wcale nie
jest głupi – takie rozwiązanie znacznie ułatwiłoby pojazdowi
przemieszczanie się po wyjątkowo trudnym terenie. I chociaż sama
idea pamięta jeszcze początki XX wieku, to dopiero w latach 60.,
dzięki dofinansowaniu od państwa (skonstruowanie działających śrubołazów było częścią radzieckiego programu kosmicznego),
pozwoliło rosyjskim inżynierom na stworzenie pierwszych
prototypów.
Projekt ten rozwijany było do lat 80. i w tym czasie
powstało kilkanaście takich urządzeń. Szybko okazało się, że
śrubołazy faktycznie świetnie radzą sobie na bagnach, ale przy
okazji dosłownie –
masakrowały podłoże, po którym się
przemieszczały. Wpuszczenie takiego pojazdu na rosyjski asfalt
sprawiłoby, że z asfaltu zostałaby bezkształtna sieczka.
Równocześnie więc z projektowaniem kolejnych śrubołazów,
konstruowano lub przerabiano już istniejące pojazdy, które miały służyć do przewożenia tych maszyn. Jeden z nich –
ZiŁ-49061 był sześciokołową ciężarówką o wadze prawie 12
ton.
Tymczasem jednym z
największych śrubowych wehikułów był ZiŁ-4904. Już sam on
ważył 10 ton i napędzany był dwoma silnikami z radzieckich
ciężarówek. Taka bestia
spalała nawet i do 80 litrów benzyny na
100 kilometrów. Chociaż powstało sporo prototypów takich
śrubołazów (wliczając w to wersje… turystyczne!), a niektóre z
nich zostały nawet przetestowane w regionach arktycznych, dalsze
prace nad tego typu wehikułami zarzucono. Pojazdy te były wolne,
niezbyt praktyczne, miały problemy ze zwrotnością, a koszty ich
napraw, a co najważniejsze – obsługi były horrendalnie wysokie.
W czasie II Wojny
Światowej na bitewne pola wyjechały czołgi – maszyny trudne do
unieszkodliwienia. Zniszczenie takiego żelastwa było możliwe jeśli
wykorzystało się wystarczająco silny materiał wybuchowy. Umieszczenie go
pod pojazdem i detonowanie mogło wyrządzić urządzeniu wielkie
szkody. Kto jednak podejmie się tak karkołomnego zadania. Misza? A
może ty, Saszka? Nie? No to weźmiemy sabakę. W okolicach 1940
roku
otwarte zostało specjalne centrum szkoleniowe, w którym
zwierzęcy behawioryści uczyli psy wbiegać wprost pod gąsienice.
Takiego czworonoga najpierw głodziło się, a następnie wypuszczano
na poligon, gdzie jeździły czołgi. Pod nimi umieszczano psie
kąski, więc zwierzaki szybko odkryły, że to ryzyko opłaca
się. Nawet mimo hałasu karabinowych serii i potężnych eksplozji wokół.
Już rok później
specjalne pułki składające się z żołnierzy i wyszkolonych psów,
miały okazję przetestować swoje umiejętności w warunkach
bojowych. Idea była banalna – głodny burek obwieszony materiałami
wybuchowymi wbiega pod czołg, bomba robi bum i pies znika razem
maszyną na gąsienicach. Szybko okazało się, że czworonogi nie
uznawały niemieckich czołgów za potencjalne źródło
jedzenia. Pojazdy wroga tankowane były innym paliwem (benzyną, a
nie ropą, tak jak radzieckie pojazdy) oraz konserwowane innymi
smarami, więc
ich zapach w niczym nie przypominał radzieckich
odpowiedników. Jeśli więc gdzieś w pobliżu znalazła się
maszyna rosyjska to psi kamikadze chętniej wbiegał pod taki pojazd.
Czerwonoarmiści momentalnie więc nauczyli się, że zwierzęta te
najlepiej spuszczać wtedy, gdy w pobliżu nie ma żadnego czołgu armii ZSRR.
Nie był to jedyny problem z tymi „żywymi minami”. Psiaki,
przyzwyczajone do wybuchów i odgłosów karabinów, nie uważały
tych dźwięków za oznakę zagrożenia i pałętały się po polu
bitwy łatwo wystawiając się na niemiecką kulę. Naziści szybko
też zorientowali się, że czworonogi nie są agresywne i byle kąsek
może sprawić, że taki zwierzak podbiegnie do żołnierza merdając
radośnie ogonem. Kiedy kundel pałaszował swoją „łapówkę” Niemiec ostrożnie demontował uprzęż z ładunkiem wybuchowym.
Chociaż rosyjska
propaganda chwaliła się, że psy przeciwpancerne wysadziły w
powietrze ponad 300 niemieckich czołgów, bardziej prawdopodobne
jest, że zniszczonych pojazdów było odrobinę ponad tuzin.
Ostatecznie centrum szkoleniowe dla tych zwierząt zostało zamknięte
i jeszcze podczas wojny zaprzestano używać czworonogów jako żywych
min.
O ile wybuchające
psy okazały się absolutnym „niewypałem” to już bardzo
ciekawym i obiecującym projektem było przedsięwzięcie prowadzone przez profesora
Sergieja Grigorewicza Kozlowa. Człowiek ten wpadł na pomysł
stworzenia samolotu, który byłby trudny do zobaczenia z ziemi. Jak
tego dokonał? Ano nieco przerobił Jakowlewa AIR-4 usuwając oryginalne pokrycie kadłuba i skrzydeł. W miejsce tych elementów wstawił
przezroczyste tworzywo sztuczne. Części maszyny, których nie dało
się zastąpić takim materiałem pomalował białą farbą zmieszaną
z aluminiowym proszkiem.
Samolot ten został
oblatany i zgodnie z wizją Kozlowa - faktycznie trudniej go było
wypatrzeć niż inne maszyny latające. Ponadto, dzięki przezroczystym skrzydłom, załoga pojazdu miała świetny widok na cele znajdujące się na ziemi. Kiedy jednak pierwsza ekscytacja minęła,
okazało się, że samoloty szybko się brudzą, co ma się rozumieć
– psuło cały misterny plan uczynienia z Jakowlewa niewidzialnej
maszyny wojennego rozpi#rdolu. Dodatkowo wystawione na działanie
promieni słonecznych sztuczne tworzywo po jakimś czasie
traciło
swoją wytrzymałość. Po przeprowadzeniu kilku próbnych lotów
cały ten ambitny projekt został więc zamknięty. Ku rozpaczy
Kozlowa, który marzył o uruchomieniu masowej produkcji niewidzialnych pojazdów bojowych.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą