Kontynuujemy wątek polskich mitów historycznych i dziś zahaczymy m.in. o wielkiego króla Chrobrego oraz bitwę pod Wizną.
Polska kolaboracja
Naszym powodem do dumy jest świadomość, że
akurat w Polsce podczas II wojny światowej nie było żadnych władz
kolaboracyjnych, żadnej formy współdziałania z okupantem. W dodatku w
zasadzie jest to prawda. Jednak czytelniku wiesz już z pewnością, że
zaraz pojawi się tu słowo "ale".
Ale to wszystko nie oznacza, że
Polacy nie próbowali stworzyć takich kolaboracyjnych władz. Owszem,
próbowali - i nie naszą jest zasługą, że do tego nie doszło i że nie
mieliśmy własnego Quislinga, Petaina albo Nedicia. Było to zasługą
Niemców.
Zacznijmy od grupy polityków i publicystów, którzy w lipcu
1940 roku, pod wrażeniem niedawnego upadku Francji pod ciosami
Wehrmachtu, napisali apel do władz niemieckich. Proponowano w nim
pogodzenie się okupowanych z okupantami, zaakceptowanie przez Polaków
władzy III Rzeszy i stworzenie rządu kolaboracyjnego. Dokument ten,
nazywany dziś Memorandum Lizbońskim, został za pośrednictwem poselstwa
włoskiego w Lizbonie przekazany władzom w Berlinie. Poważnie
przestudiowały one to pismo i prześwietliły osoby w nim wymienione, lecz
ostatecznie nie wykazały chęci współpracy. Należy tu zauważyć, że nie
ma jasności, czy wszystkie osoby uważane za autorów Memorandum
Lizbońskiego rzeczywiście się z nim zgadzały, a nawet czy na pewno
wiedziały o jego istnieniu. W każdym razie jednak najsłynniejszy z tej
grupy Stanisław Cat Mackiewicz (na zdjęciu), chyba najwybitniejszy przedwojenny
polski publicysta i dziennikarz, miesiąc wcześniej, jeszcze we Francji,
próbował przekonać prezydenta RP Władysława Raczkiewicza, aby rząd
polski zerwał sojusze i podpisał separatystyczny pokój z III Rzeszą.
Między
Polską a innymi podbitymi przez Wehrmacht krajami europejskimi -
zwłaszcza jeśli nie liczyć wschodu kontynentu - istniała zasadnicza
różnica. Niemcy nie mieli planów szybkiego wchłonięcia takich państw jak
Belgia, Dania czy Serbia. Mogli sobie pozwolić na oddanie tam części
władzy (z reguły niewielkiej części) miejscowym kolaborantom. W Polsce
było inaczej, bo całą zachodnią część kraju po prostu wchłonęła III
Rzesza, a resztę zajętych w 1939 roku ziem zamieniła w tymczasowy
rezerwat dla Polaków i jeszcze bardziej tymczasowy rezerwat dla Żydów.
Niemcy nie widzieli tu ani możliwości, ani potrzeby godzenia swoich
planów z oczekiwaniami choćby najbardziej ugodowo nastawionej części
ludności. W efekcie odrzucali próby porozumienia z jej strony. Taki los
spotkał inicjatywy znanego przedwojennego germanofila Władysława
Studnickiego oraz byłego premiera Leona Kozłowskiego.
Jeszcze gorzej
kolaboracja skończyła się dla Andrzeja Świetlickiego, który stanął na
czele Narodowej Organizacji Radykalnej, współpracującej z okupantem
między innymi w prześladowaniu Żydów. Cieszyła się ona poparciem
niemieckiej wojskowej administracji i wywiadu wojskowego. Ale gdy w
kwietniu 1940 roku Hitler zakazał współpracy z organizacjami
politycznymi w Polsce, Świetlicki z częścią współpracowników zostali w
ramach niesławnej Akcji AB aresztowani, uwięzieni na Pawiaku, a
następnie rozstrzelani w Puszczy Kampinoskiej. Hitlerowcy dobitnie
pokazali, że ich zdaniem nie są im potrzebni polscy pomocnicy.
Sytuacja
zaczęła się zmieniać w okolicach roku 1942. Pogarszające się wieści ze
wszystkich frontów stopniowo przekonały Niemców i Austriaków (poza
najbardziej twardogłowymi, takimi jak Hitler), że może jednak warto by
było uzyskać pomoc ze strony licznego i istotnego narodu polskiego. A
przynajmniej zapewnić sobie z jego strony coś w rodzaju rozejmu. Wtedy
naziści zaczęli sondować możliwości dogadania się z Polakami i
podzielenia się władzą w Generalnym Gubernatorstwie. Ale było już za
późno. Liczne niemieckie zbrodnie wyleczyły naszych z pomysłów
współpracy. Jak wcześniej wysunięta do porozumienia ręka części polskich
polityków zawisła w powietrzu, tak później spotkało to wysuniętą do
porozumienia rękę niemiecką.
No, nie tak zupełnie do końca. Bywali
oficerowie polscy, którzy wciąż próbowali doprowadzić do jakieś formy
zawieszenia broni albo nawet sojuszu z Hitlerem. Mniej więcej od połowy
wojny takie zachowania budziły już jednak powszechną wrogość żołnierzy
AK oraz polityków na emigracji. Odczuł to w drastyczny sposób między
innymi Stefan Witkowski, szef supertajnej organizacji wywiadowczej
Muszkieterzy. Była ona tak głęboko zakonspirowana i przy tym niezależna
od Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej, że dziś niewiele o
niej wiadomo. Wygląda jednak na to, że jej zwierzchnicy próbowali
porozumieć się z Niemcami i przygotować ułożenie wzajemnych stosunków
Polski z hitlerowcami. Nic bliżej nie wiadomo o tych próbach (choć są
potwierdzone przez kontrwywiad Związku Walki Zbrojnej) poza tym, że nie
przyniosły one efektów.
Chociaż nie, jeden efekt był. Stefan
Witkowski po odmowie ujawnienia swoich agentów oficerom Armii Krajowej został pozbawiony dowództwa nad Muszkieterami, a wkrótce później skazany
przez Wojskowy Sąd Specjalny na karę śmierci za swój sprzeciw oraz za
współpracę z Gestapo i niemieckim wywiadem wojskowym. Witkowski zginął
zastrzelony przez akowskie komando egzekutorów 18 września 1942 roku. Nawiasem mówiąc, jeden z członków tej grupy egzekucyjnej sam potem stał się
celem zamachu ze strony polskich narodowców, z którymi Witkowski miał
mocne związki.
Należy jeszcze wspomnieć o czysto militarnej
współpracy Polaków z machiną wojskową III Rzeszy. Wyróżniają się tu
takie oddziały, jak Bataliony Śmierci Strzelców Kresowych, zwalczające
władzę sowiecką w 1940 i 1941 roku, Brygada Świętokrzyska, której co
radykalniejsi żołnierze wprost kolaborowali z SS i Gestapo, oraz 202.
Batalion Schutzmannschaft, czyli zmilitaryzowany oddział polskich
policjantów, którzy przez pewien czas podlegali nawet słynnemu - a raczej
niesławnemu - Oskarowi Dirlewangerowi. Z kolei góralska organizacja
kolaboracyjna Goralenvolk gorąco popierała stworzenie oddziału SS,
nazwanego Goralische Freiwilligen Waffen SS Legion. Do obozu
szkoleniowego trafiło wtedy kilkuset ochotników, ale liczne dezercje -
zwłaszcza po odkryciu, że służą tam także żołnierze ukraińscy -
zredukowały ich ilość do zaledwie kilku lub kilkunastu.
Oczywiście
można powiedzieć, że czym innym jest grupa czy nawet grupy polityków
albo działaczy społecznych, a czym innym jest cały naród. I że nasz
naród pozostał nieuległy, utrzymując wrogość wobec podstępnych
najeźdźców od początku do końca. Z tym że w innych krajach, w których
jednak dochodziło do utworzenia kolaboracyjnych władz, też z reguły nie
cieszyły się one powszechnym narodowym poparciem. W Norwegii, będącej z
powodu Vidkuna Quislinga sztandarowym przykładem w takich przypadkach,
partia kolaboracyjna Nasjonal Samling miała mizerne poparcie, a
Norwegowie uznawali ją tylko dlatego, że dawała namiastkę spełniającej
swe obowiązki lokalnej władzy. Gdyby w Polsce naziści pozwolili
Świetlickiemu albo Studnickiemu stworzyć taki rząd, bez wątpienia
mnóstwo Polaków też by mu się podporządkowało jako namiastce polskiej
władzy.
Wielki król Chrobry
W rankingach naszych największych i
najlepszych władców w czubie stawki zawsze można znaleźć Bolesława
Chrobrego, pierwszego polskiego króla. Ale w czym on tak rzeczywiście
był najlepszy?
Owszem, zwykle wojował pomyślnie i rzadko doznawał
porażek. Skutecznie stawiał czoła najazdom sił wschodniej części
Cesarstwa, a do tego podbił Czechy, Morawy, Miśnię, pogranicze z Rusią i
dzisiejszą Słowację. Imponująca lista. Choć niemal wszystkie te tereny
(plus jeszcze Pomorze) utracił jeszcze za swojego panowania.
No
dobrze, a jakim był władcą poza polem bitwy? Otóż wydaje się, że mocno
nieprzyjemnym. W polityce był wyjątkowo kłamliwy i zdradliwy. Bez oporów
łamał podpisane przez siebie pakty i traktaty, jak ten z Merserburga w
1013 roku. Jego trzecia żona Emnilda, z którą był żonaty najdłużej,
podobno starała się hamować jego okrucieństwo, ale wcześnie (w 1016 lub
1017 roku) umarła. Na oddzielną wzmiankę zasługuje potraktowanie jego
kuzyna i imiennika, Bolesława III Rudego, księcia czeskiego. Początkowo
Chrobry go wspierał, ale gdy uznał, że nie będzie on już mu użyteczny, zaprosił
go do siebie i łamiąc święte prawo gościnności, uwięził. Następnie
pozbawił go oczu i odebrał jego ziemie. Tak właśnie monarchia piastowska
weszła w posiadanie Czech i Moraw - na krótko, gdyż w miejscowej
ludności szybko rozpaliła się nienawiść do Chrobrego i jego ludzi.
Dlatego już kilkanaście miesięcy później część z nich zabili, a resztę
wraz z naszym bohaterem zmusili do ucieczki na północ.
Innym czynem
Bolesława Chrobrego, zapamiętanym mu przez potomnych, było potraktowanie
ruskiej księżniczki Przedsławy. Opisy w kronikach są niejednoznaczne,
gdyż obłożone średniowieczną moralnością, ale wygląda na to, że nasz
król Przedsławę publicznie zgwałcił. Notabene dzięki wojnie, która
doprowadziła do zdobycia Kijowa, wiemy, że Chrobry prawdopodobnie był
grubasem.
Historycy obecnie uważają dość zgodnie, że ówczesne państwo
Chrobrego opierało się na handlu niewolnikami. Utrzymanie silnej armii
kosztowało krocie - a takiej armii władca potrzebował w swoich
niezliczonych wojnach. Kraj był biedny i słabo rozwinięty, więc
brakujące środki zdobywano w najazdach na krainy ościenne. Zdobyte łupy
rozdzielano między wojowników i władzę, a licznych niewolników
sprzedawano, najczęściej do arabskich kalifatów. Tak było między innymi w
roku 1002, 1003 albo w 1007.
Taki system mógł się utrzymywać ,
dopóki armie Piastów nękały inne ludy i dopóki armie te wygrywały. Gdy
za panowania syna i następcy Chrobrego - czyli Mieszka II - okres
prosperity się skończył, państwo zapadło się po prostu pod własnym
ciężarem. Tym bardziej zresztą, że wśród jego mieszkańców pogłębiała się
wrogość wobec monarchii piastowskiej. Byli oni gnębieni wysokimi
podatkami na utrzymanie księcia, jego dworu, armii i Kościoła, a do tego
brutalnie i bezwzględnie zmuszani do porzucania wiary ojców i
przechodzenia na chrześcijaństwo. Państwo Bolesława Chrobrego było
kolosem na glinianych nogach i wkrótce po jego śmierci upadło
praktycznie samo z siebie. Najazdy krajów ościennych, wrogo nastawionych
wskutek wcześniejszych agresji Chrobrego, dopełniły dzieła zniszczenia.
Kto wie, czy państwo w ogóle by się odrodziło, gdyby nie militarna i
polityczna pomoc ze strony Niemiec.
Pogromy
Kolejna nazwa,
która się prawie wszystkim Polakom kojarzy: Jedwabne. Jedni uważają to
miasteczko za miejsce zbrodni wykonanej przez Polaków na Żydach. Inni za
symbol manipulacji czy wręcz kłamstwa. Ale jedni i drudzy z reguły są
pewni, że był tylko jeden taki pogrom, że było tylko jedno Jedwabne. Ale
niestety.
Latem 1941 roku doszło do całej serii zbrodni na
żydowskich sąsiadach, niemal wszystkie nieprzypadkowo na pograniczu
Podlasia z Mazowszem, w stosunkowo wąskim pasie od Kolna na zachodzie po
Jasionówkę na wschodzie. Różny był w nich udział Niemców - od dużego w
Jedwabnem do zerowego jak w Szczuczynie. Różna liczba ofiar i metody
mordowania. Wspólne było zaś zabicie okolicznych żydowskich mężczyzn,
kobiet i dzieci polskimi rękami przy milczącym poparciu miejscowych
proboszczów oraz rozkradzenie majątku pomordowanych.
Jedwabne stało
się symbolem całej tej krwawej serii i to tak mocno, że większość z nas
nie zna żadnych innych miejscowości, w których dochodziło do podobnych
wypadków. A nadaje się do roli takiego symbolu naprawdę słabo. Ani nie
był to pierwszy mord, bo tu niechlubna palma pierwszeństwa należy się
Radziwiłowowi. Ani nie najgorszy pod względem liczby zabitych, bo tu
dystansuje go choćby Szczuczyn. W dodatku przypadek Jedwabnego jest na
tle pozostałych wyjątkowo niejasny - zwłaszcza niewiele udało się ustalić
w sprawie zakresu udziału Niemców.
A dlaczego zatem znamy Jedwabne, a
nie Wąsosz, Suchowolę, Rajgród albo wyjątkowo odrażające zbrodnie w
Skajach? Stało się to, bo właśnie ten przypadek nagłośniono jako
pierwszy. Polsko-żydowsko-amerykański historyk Jan Tomasz Gross
natrafił na relacje świadków zbrodni w Jedwabnem (łącznie było to co
najmniej 8 Żydów i 12 Polaków) i w 2000 roku wydał poświęconą temu
książkę, która narobiła ostrego zamieszania. Przypadki pozostałych
pogromów wypłynęły znacznie później i z tego powodu nie zostały podobnie
nagłośnione.
Widać wyraźną analogię z Katyniem. Chyba każdy dorosły
Polak zna tę nazwę i wie, z czym się ona wiąże. Ale ciężko by było
znaleźć takiego, kto z pamięci wymieni pozostałe miejsca masowych zbrodni
na Polakach w ZSRR. A przecież w Charkowie, Kijowie albo w Miednoje
także zginęło mnóstwo naszych oficerów i urzędników - w tym ostatnim
miejscu było ich więcej niż w Katyniu. Jednak znamy tylko Katyń, bo
tamtejsze groby zostały odkryte przez Niemców jeszcze podczas wojny i
doprowadziły do poważnych kryzysów politycznych.
40-1
7
września 1939 roku oddziały niemieckiej 3. Armii, nacierając z Prus
Wschodnich, dotarły do linii Narwi pod Łomżą i rozpoczęły szturmowanie
dawnych, jeszcze rosyjskich umocnień wokół wsi Piątnica. Ataki nie
przyniosły sukcesu ani tego dnia, ani następnego, ani też przez dwa
kolejne. Ale jeszcze 7 września w niemieckim dowództwie podjęto
decyzję, że jeśli do końca dnia nie uda się wywalczyć przebicia, to
walcząca tam 10. Dywizja Pancerna ma się skierować na wschód i poszukać
innej drogi ku Warszawie. Na wschodzie leżała Wizna i tam narodziła się
legenda.
Legenda ta stopniowo obrastała nowymi znaczeniami, liczbami i
informacjami. W miarę upływu lat stawała się coraz bardziej imponująca,
coraz bardziej bohaterska i coraz trudniejsza do uwierzenia - a
jednocześnie coraz milsza naszym polskim sercom. Rosła jak śnieżna kula,
toczona przy lepieniu bałwana. W końcu usłyszeli o niej muzycy
szwedzkiej grupy Sabaton, najwyraźniej wierząc w nią bez zastrzeżeń i na
jej podstawie pisząc piosenkę pod tytułem "40:1". Zgodnie z ustaloną
wersją, która głosiła, że pod Wizną około 700 naszych żołnierzy zmagało
się z kilkudziesięcioma tysiącami Niemców (najbardziej hurrapatriotyczne
szacunki mówiły nawet o 50 tysiącach).
Krótko mówiąc, legenda bitwy
pod Wizną opowiada nam wizję kilkudniowych zaciętych zmagań - w porywach
trwających nawet tydzień - w których gigantyczne oddziały niemieckie,
kosztem olbrzymich strat i dużej ilości czasu, przebiły się przez polskie
linie obronne. I jak przy tym prawie wszyscy polscy żołnierze zginęli,
do końca broniąc powierzonych im pozycji. Sprawiło to, że bitwa pod
Wizną, niemal całkowicie nieznana do lat sześćdziesiątych, urosła do
rangi jednej z najsłynniejszych bitew Kampanii Wrześniowej i doczekała
się określenia "polskie Termopile". Czyli zrównania z najbardziej
legendarną bitwą starożytnej Grecji, symbolem bohaterstwa.
W końcu
jednak zaczęto zaglądać do zapomnianych archiwów armii niemieckiej i
polskich władz emigracyjnych w Londynie oraz porównywać relacje
weteranów. Okazało się, że Niemcy doliczyli się u siebie w tej bitwie
raptem 9 zabitych i kilkudziesięciu rannych - jakieś 20 razy mniej niż w
najkrwawszej dla nich bitwie w tej części Polski (pod Andrzejewem), o
której rzecz jasna, w odróżnieniu od Wizny, mało kto słyszał. Straty
żołnierzy polskich wyniosły kilkunastu zabitych i niecałą setkę jeńców.
Co stało się z resztą? Odpowiedź sugeruje powołanie w twierdzy Osowiec
(skąd przyszedł oddział kapitana Raginisa) sądu polowego dla dezerterów z
bitwy pod Wizną, i to już wieczorem pierwszego dnia jej trwania. Wbrew
legendzie twierdzącej, że prawie wszyscy zginęli (identycznie było na
Westerplatte), duża część obrońców - może nawet zdecydowana większość -
opuściła swoje pozycje i hmm... opuściła pole bitwy w jej trakcie. Choć
należy pamiętać, że wielu z nich było poborowymi z rezerwy, a ich
schrony bojowe często nie były wykończone.
Istnieje wiele
różnych wersji okoliczności śmierci dowodzącego tam słynnego kapitana
Raginisa. Ta oficjalna, czyli rozerwanie się granatem, aby nie pójść do
niewoli, wcale nie musi być prawdziwa. Wśród tych wersji jedna zasługuje
na specjalną uwagę. Pochodzi ona od niektórych weteranów bitwy i
lokalnych mieszkańców i mówi, że Raginis został zastrzelony przez
własnych żołnierzy, bo nie chciał dać zezwolenia na kapitulację.
7
września 1939 roku do Wizny dotarł czołowy oddział niemiecki. Ponieważ
most na Narwi wysadzono mu tuż przed nosem, a broniący się po drugiej
stronie rzeki Polacy byli znacznie liczniejsi, oddział ten (szkolny
dywizjon rozpoznawczy) schował się i czekał na nadejście kolejnych
jednostek. Trochę to trwało, gdyż do przejazdu nadawały się tam Niemcom
tylko dwie kiepskie drogi - z Łomży i z Jedwabnego - i obie były
beznadziejnie zatkane. Korek stworzony przez pojazdy Wehrmachtu, kończąc
się pod Wizną, zaczynał się jeszcze za granicą Prus Wschodnich, to jest
jakieś 60 kilometrów dalej. Tym niemniej nazajutrz, czyli 8 września,
stosunek sił pod Wizną uległ wyrównaniu, a kolejne niemieckie
wzmocnienia były w drodze. Wówczas zaczęły się przygotowania do bitwy.
Odezwała się artyleria agresorów i niestety wystarczyło to, aby
wypłoszyć obsadę wysuniętego schronu bojowego, choć nie został on ani
razu trafiony i nikt w nim nie zginął. Dzięki temu Niemcy mogli zająć
się budową mostu pontonowego, aby przekroczyć Narew. I tu objawił się
ich największy problem.
Most okazał się o jakieś 7 metrów za krótki.
Na drugą stronę mogła się przeprawić piechota, ale nie artyleria albo
czołgi. Mocno spowolniło to natarcie. Większość sił musiała pozostać na
prawym brzegu rzeki. Ale wystarczyła im ta drobna część, która
przedostała się na lewy brzeg. Nie czekali na 3. Dywizję Pancerną albo
20. Dywizję Zmotoryzowaną, które zwyczajowo wliczane są w liczbę 40 czy
50 tysięcy żołnierzy, rzekomo walczących z polską obroną, bo wobec
korków na tyłach, bitwa by musiała wtedy potrwać co najmniej dwa razy
dłużej. Zresztą możliwości rozwinięcia takiej masy ludzi na polu tej
bitwy były czysto iluzoryczne. Główne pozycje polskie były oparte o
wzgórze górujące nad Bagnem Wizna, przez które przebiegała pojedyncza
droga na grobli. Nikt kto widział ten teren na własne oczy i zachowywał
zdrowy rozsądek nie mógłby uwierzyć w oficjalną liczbę kilkudziesięciu
tysięcy Niemców z setkami czołgów i innych pojazdów, mających się tam
podobno pomieścić w zmaganiach z ludźmi kapitana Raginisa.
Bitwa
zakończyła się 10 września upadkiem pozycji na Górze Strękowej, gdzie w
ten czy w inny sposób życie zakończył polski dowódca. Wojska generała
Guderiana pomknęły na południe, przecinając jak nóż terytorium naszego
państwa. Ale w miarę upływu lat tamte zmagania coraz częściej
prezentowano u nas w typowy dla Polaków sposób "zwycięskiej klęski" - to
jest bitwy, która zakończyła się katastrofą, ale z której mamy czuć się
dumni. W nieuchronny sposób doprowadziło to do stopniowego powiększania
liczby walczących wrogów, zmniejszenia stanu uzbrojenia żołnierzy
polskich i wydłużania czasu trwania obrony.
Ludzie przyzwyczaili się do
tego mitu i czerpali z niego dumę oraz satysfakcję. Kiedy około 20 lat
temu prawda zaczęła wychodzić na wierzch, mało kto zechciał wziąć ją pod
uwagę. Nawet historykom nie było śpieszno do zrewidowania powszechnie
przyjętych opowieści. Po zapoznaniu się z informacjami z różnych
archiwów odpowiadali, że poprzednie wersje przebiegu bitwy pod Wizną
owszem, były nieprawdziwe, ale mit tej bitwy pozostanie i pozostać
powinien. Albo że nasi żołnierze rzeczywiście szybko uciekli, ale i tak
byli bohaterami. Mity może są fałszywe, ale jednocześnie potrzebne.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą